18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Nie wierzyliśmy, że to już koniec - rozmowa z weteranem 2 Armii WP z okazji 65 rocznicy zakończenia II Wojny Światowej

RS
Fot. Marcin Oliva Soto
W nadchodzącą niedzielę, będziemy obchodzili 65. rocznicę zakończenia II Wojny Światowej. Wojennymi wspomnieniami podzielił się z nami oficer 2. Armii Wojska Polskiego, pułkownik Józef Borowiec z Lwówka Śląskiego.

Rafał Święcki: Jakie było Pańskie pierwsze spotkanie z żołnierzami radzieckimi?
Józef Borowiec: -Doszło do niego na przełomie lipca i sierpnia 1944 roku, do naszego leśnego oddziału dotarł pierwszy motocykl z krasnoarmiejcami. Byłem wtedy zwykłym strzelcem. Rosjanie rozpytywali, gdzie znajdują się Niemcy. Byli przyjaźnie do nas nastawieni. Pamiętam jak jeden z naszych plutonowych, w zamian za zegarek, dostał od nich maszynową pepeszę z masą amunicji.

Nie uważaliście, że to wrogie wojsko? Wiedzieliście o Katyniu i zbrodniach sowieckich?
- Doskonale o Katyniu wiedzieliśmy, bo Niemcy zrobili wielką akcję propagandową, po odkryciu żołnierskich grobów. Rosjan jednak nie uważaliśmy wówczas za wrogów. Ich frontowe oddziały zachowywały się wobec Polaków bardzo dobrze. Zupełnie czym innym była działalność NKWD.

Gdy wracałem w swoje strony, po rozwiązaniu naszego oddziału, spotkałem radzieckich czołgistów. Na ramieniu miałem biało-czerwoną opaskę z literami AK. Pamiętam, że na jej widok krzyczeli sojuznik. Jeden z nich w prezencie dał mi granat.

Czemu wasz oddział partyzancki został rozwiązany, przecież wojna trwała nadal?
- Gdy wybuchło Powstanie Warszawskie, mieliśmy iść mu na pomoc. Takie było założenie, nawiasem mówiąc głupie, bo nie mieliśmy żadnej broni przeciwlotniczej i przeciwpancernej. Na otwartym terenie byle samochód pancerny lub samolot zniszczyłby całą grupę. Kazano więc oddać nam broń i rozejść się do domów.

Podczas powrotu złapał mnie atak malarii. Wcześniej nie wiedziałem, że jestem chory. Życie uratował mi wówczas radziecki major-lekarz. Dwa razy dziennie przychodził do mnie i podawał chininę, aż wstałem na nogi.

Jak Pan trafił do polskiego wojska?
- W 1944 roku, gdy przechodził front, ludność cywilna cierpiała wielki głód. Ja i moja rodzina jakoś sobie radziliśmy, ale było bardzo ciężko. Organizowaliśmy z Połańca, gdzie wówczas mieszkałem, wyprawy po ziemniaki, które niezebrane leżały na polach. Jednak żeby się do nich dobrać trzeba było obchodzić radzieckie posterunki frontowe. Oznaczało to nieraz wędrówkę po 20 – 30 km. W końcu doszedłem do wniosku, że trzeba iść na wschód w kierunku Lublina. Liczyłem, że tam znajdę jakąś pracę. Mama była przeciwna, bo uważała że powinniśmy trzymać się razem. Poszedłem wbrew jej woli, z trzema kolegami. Doszliśmy do Sandomierza, tam był już pełnomocnik PKWN – kapitan Bełczewski. On nam powiedział: „chłopcy nie ma żadnej pracy, ale jutro jest pobór ochotników do wojska”. W taki to sposób trafiłem do Lublina i zostałem żołnierzem.

Było ciężko, zakwaterowano nas w barakach po byłym obozie koncentracyjnym na Majdanku. Brakowało żywności, mundurów. Chodziłem w ubraniu z partyzantki i w zdobycznych niemieckich saperkach, które wtedy całkiem mi się rozpadły. Musiałem przywiązywać podeszwy drutem. Na Majdanku był punkt rozdzielczy. Skąd przydzielono żołnierzy do poszczególnych pułków. Przyjeżdżali tzw. kupcy. Wreszcie przyszedł czas na mnie. Wypytywali o wykształcenie. Ja miałem skończone siedem klas. Choć nie miałem świadectwa, powiedzieli że będę oficerem. Początkowo sądziłem, że ze mnie kpią. Skierowano mnie jednak do szkoły oficerskiej. Tam w końcu nas umundurowano. Ćwiczenia były niezwykle intensywne. Udało mi się zdać dobrze wszystkie egzaminy i jako prymus zostałem podporucznikiem. Promował mnie Michał Rola-Żymierski.

Przynależność do Armii Krajowej nie była problemem?
- Rozmawiałem o tym wcześniej z kapitanem Bełczewskim. Odpowiedział mi: „Nie ważne gdzie, kto służył wcześniej. Ważne jak w tej chwili się zachowa” I szczerze mówiąc to Manifest Lipcowy PKWN do mnie przemawiał. Była tam mowa o powszechnym dostępie do nauki, a ja chciałem się uczyć. Przed wojną to było niemożliwe. Ja jako jedyny z sześciorga dzieci moich rodziców, ukończyłem siedmioklasową szkołę powszechną. Zaraz po niej jako 14-latek musiałem iść do pracy w majątku księcia Macieja Radziwiłła. Na dalszą naukę nie było mnie stać. Zarabiałem dziennie 60 gr i kilogram żyta. Za te pieniądze można było kupić jedynie paczkę najtańszej machorki. Za moje dwie dniówki można było kupić kilogram cukru w kostkach. Więc późniejsze obietnice: likwidacji z bezrobocia i przekazania ziemi w ręce chłopów, były dla mnie i wielu innych bardzo atrakcyjne. Nie wstydzę się tego.

Po promocji oficerskiej trafił pan na front. Gdzie toczyliście najcięższe walki?
- 2. Armia WP zajęła nad Nysą Łużycką około 40-kilometrowy odcinek frontu. Na północy zaczynał się on w miejscowości Przewóz (w województwie lubuskim) na na południu kończył się w Toporowie (nieistniejąca wieś w powiecie zgorzeleckim). Nasza 10. dywizja piechoty miała pozorować narcie, które miało odwrócić uwagę od głównego ataku, który miały przeprowadzić inne oddziały. W tym czasie naszą dywizją dowodził pułkownik Andrzej Czartoryski. Bardzo zależało mu chyba na awansie generalskim. Wojna się kończyła, postanowił więc byśmy poszli do natarcia, tak samo jak ci na głównym kierunku uderzenia. Kosztowało to nas wiele krwi.

Trzykrotnie forsowaliśmy Nysę, bo dwukrotnie cofaliśmy się z dużymi stratami. Nie mieliśmy ciężkiego uzbrojenia. Czołgi, katiusze i artyleria były zarezerwowane na główne natarcie.

Równie ciężkie walki toczyliśmy pod Dreznem. Otrzymaliśmy tam potężne uderzenie doborowych pancernych jednostek feldmarszałka Schörnera.

W całej operacji łużyckiej w ciągu trzech tygodni walk licząca prawie 100 tysięcy żołnierzy 2. Armia WP straciła 22 tysiące zabitych, zaginionych i rannych. Na cmentarzu w Zgorzelcu leży 3,5 tysiąca moich towarzyszy, a za Nysą Łużycką leży ich co najmniej 2 tysiące. Operacja praska, pochłonęła dużo mniej ofiar.

Problemem 2 Armii WP był brak oficerów. Rozwiązywano go przydzielając do polskich oddziałów oficerów radzieckich. Wielu Pańskich kolegów było Rosjanami?
- Byłem wówczas oficerem 13 Samodzielnego Dywizjonu Artylerii Przeciwpancernej. Dowódcą był Rosjanin, szef jego sztabu, zastępca do spraw technicznych i dowódcy baterii również. Rosjanie zajmowali też stanowiska kwatermistrza, szefa łączności i zwiadu. Polacy dowodzili plutonami. Choć Rosjanie słabo mówili po polsku, współpraca na ogół układała się nieźle. To byli dobrzy towarzysze broni. Z wieloma z nich chętnie bym się spotkał, ale nie wiem nawet czy żyją. Później stopniowo odchodzili z naszego dywizjonu, a ich miejsce zajmowali Polacy.

Jak Pan wspomina dzień zwycięstwa 9 maja 1945 roku?
- Koniec wojny zastał mnie pod Melnikiem w Czechosłowacji. Przez radio dostaliśmy informację, że wojna się skończyła. Początkowo w to nie wierzyliśmy. Ponieważ walki trwały nadal. Do 12 maja broniły się jeszcze spore jednostki niemieckie. Nie wiem czy nie mieli informacji o kapitulacji, czy walczyli z powodu swego fanatyzmu. Jednak w tych walkach nie zginęło dużo naszych żołnierzy. Były to raczej pojedyncze przypadki. Ludzie ginęli na minach. Ostatni żołnierz z mojej baterii zginął 18 czerwca w Jeleniej Górze, gdzie nas przegrupowano. Podczas ćwiczeń poligonowych przypadkiem wypaliła mu w brzuch rura niemieckiego pancerfausta. Broń była pozbawiona pocisku, więc sądził, że jest niegroźna, ale we wewnątrz był ładunek miotający, który go zabił. Lekarz nie zdołał go uratować. Ten żołnierz leży na jeleniogórskim cmentarzu.

Symbolicznym zakończeniem wojny była dla mnie defilada we Wrocławiu. Oddziały polskie przedefilowały 26 maja na placu Wolności. Zapadła mi w pamięć, bo nieliczni jeszcze wówczas polscy mieszkańcy Wrocławia rzucali nam pod nogi hitlerowskie flagi. Przy trybunie honorowej nogi nam się plątały w tych szmatach. Rytmiczny krok defiladowy ginął w tym poplątaniu, ale wzruszenie ściskało nam krtanie, a oczy wilgotniały. Byliśmy nieco zdziwieni zachowaniem Niemców. Za naszą kolumną marszową ustawiła się około 40-osobowa grupa z transparentem związku komunistów niemieckich. Nie zatrzymywani przez nikogo też wzięli udział w defiladzie.

Pułkownik w stanie spoczynku Józef Borowiec – partyzant Armii Krajowej na Kielecczyźnie. W roku 1944 ochotniczo wstąpił do tworzącej się 2. Armii Wojska Polskiego. Po krótkim szkoleniu został oficerem 10. Sudeckiej Dywizji Piechoty. Brał udział u operacji łużyckiej, w której polskim oddziałom powierzono przełamanie obrony niemieckiej na Nysie Łużyckiej. Uczestniczył w niezwykle krwawych walkach w rejonie Budziszyna. Oddziały niemieckie podążały tamtędy na odsiecz Berlinowi. Jego szlak bojowy zakończyła operacja praska. Spod stolicy Czechosłowacji trafił do Jeleniej Góry. Był jednym uczestników pierwszej defilady Wojska Polskiego w zdobytym Wrocławiu. W latach późniejszych skończył studia prawnicze i pedagogiczne. Obecnie mieszka we Lwówku Śląskim.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Dlaczego chleb podrożał? Ile zapłacimy za bochenek?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na jeleniagora.naszemiasto.pl Nasze Miasto